Podzwonne dla Umarłej Klasy
Stefan Bednarek
(data)
Kiedy w maju 1999 roku dyskutowaliśmy o rozpadzie warstwy społecznej, która przez półtora wieku pełniła funkcję nauczycielki i duchowej przewodniczki narodu, wydawało się, że tytuł tej dyskusji „Umarła klasa – inteligencja” był nieco przedwczesny. Owszem, diagnozowano poważne, może nawet śmiertelne zagrożenie, ale też wskazywano możliwości ratunku przed ostatecznym zejściem inteligencji z areny dziejowej.
Po dwudziestu latach już wiemy, że diagnoza była trafna, działania ratownicze nieskuteczne i już jakiś czas temu powinniśmy odprawić uroczyste egzekwie. Niech nas nie łudzą spotkania z osobami, które uważamy za przedstawicieli inteligencji (a i one za takich się uważają), bo to pozór. Inteligentów ciągle mamy, ale warstwa inteligencka już nie istnieje.
Nie istnieje, ponieważ przestały funkcjonować mechanizmy ją tworzące. Przypomnijmy je, w wielkim skrócie i uproszczeniu:
1. Wykształcenie. Jeszcze do początków XX wieku do inteligencji można było zaliczać osoby ze średnim wykształceniem, oczywiście nie wszystkie i nie bez wyjątków, bo wśród dawnych inteligentów bywali też gruntownie wykształceni samoucy bez formalnych dyplomów. Przypomnijmy, że tzw. „przedwojenna matura” była rzetelną przepustką do tej warstwy i gwarantowała całkiem przyzwoite stanowisko w administracji, szkolnictwie czy przemyśle oraz szanowaną pozycję społeczną.
Po drugiej wojnie światowej prestiż średniego wykształcenia mocno podupadł, ale – przy spełnieniu innych warunków – pozwalało ono na aspirowanie do warstwy inteligenckiej. Ukończenie studiów wyższych dawało jednak więcej możliwości, ale po 1945 roku sytuacja mocno się skomplikowała, ponieważ wojenny kataklizm dotknął zwłaszcza inteligentów (niektórzy szacują na 40% straty w tej warstwie), w związku z czym trzeba było szybko uzupełniać braki kadrowe. Pojawiła się więc tzw. „nowa inteligencja” – rekrutowana z klasy robotniczej lub chłopskiej, której umożliwiono skrócone i ułatwione studia „parawyższe”, utrudniając jednocześnie studiowanie potomkom „starej inteligencji”. Pojawiła się też nowa nazwa tej warstwy: „inteligencja pracująca”, a nazwą tą objęto wszystkich, którzy nie należeli do klasy robotniczej czy chłopskiej. Była to więc wewnętrznie bardzo zróżnicowana warstwa, co zaowocowało m.in. erozją etosowego modelu inteligencji ukształtowanego w okresach poprzednich.
Wyższe wykształcenie zapewniające wstęp do warstwy inteligenckiej, stawało się coraz słabszym kryterium, włączającym – głównie wskutek upowszechnienia się studiów, a przy okazji coraz gorszego wykształcenia absolwentów. Około 1970 roku mieliśmy w Polsce ponad 600 tys. osób z wykształceniem wyższym, zaś u początków transformacji ustrojowej (1989) trzykrotnie więcej, bo 1 mln 800 tys. Boom edukacyjny miał jednak dopiero nadejść, a w jego rezultacie 9 mln Polaków legitymowało się dyplomami studiów wyższych. Nie ma tu specjalnego znaczenia jakość tych dyplomów – zależała ona od typu uczelni, kierunku, rodzaju studiów – nominalnie bowiem zapewniały one miejsce w warstwie inteligenckiej; nie od nich zależała kariera zawodowa i społeczny prestiż, a także znalezienie miejsca wśród innych elit, które pojawiły się w ewoluującej strukturze naszego społeczeństwa. Jeśli się nie może studiować właściwego kierunku na właściwej uczelni, to należy się liczyć z perspektywą zasilenia szeregów prekariuszy, czyli nowej klasy wyzyskiwanej, zaskakująco obfitującej w absolwentów antropologii, socjologii, europeistyki, politologii, dziennikarstwa i innych atrakcyjnych kierunków, które kiedyś dawałyby przepustkę do inteligencji.
2. Etos inteligencki. Zaryzykuję tezę, że skończył się wraz z wyborami w 1989 roku. Inteligencja po prostu wypełniła dziejową misję i poddała się samorozwiązaniu. Przez ponad półtora wieku kształciła, oświecała, budziła świadomość narodową, chroniła narodowe pamiątki, mobilizowała, podrywała do walki, a i sama też walczyła, cierpiała, krzepiła serca, ale też rozdrapywała polskie rany, „żeby się nie zabliźniły błoną podłości”. Ukazywała narodowi drogę do wolności, a ściślej – różne drogi, co bywało przyczyną „potępieńczych swarów” i powstawania różnych programów, partii, frakcji. Ale w chwilach przełomowych potrafiła się wznieść ponad podziały i rzeczywiście jednoczyć naród wokół najważniejszych wspólnych wartości.
Ostatni taki moment to powołanie pierwszego niekomunistycznego premiera po 1945 roku i wywołany tym ogólnonarodowy entuzjazm. Można więc było zająć się porządkowaniem nowego własnego domu. Przy tej okazji ujawniły się różnice w poglądach na temat sposobów porządkowania i konkurencyjne wizje przyszłości. Ale to było przecież naturalne w warunkach prawdziwej wreszcie demokracji i należało tylko przestrzegać jej zasad, by woli suwerena stało się zadość. Suweren tymczasem objawił swoje kapryśne oblicze i przy urnach wyborczych – co kilka lat – zmieniał kierunek przemian, a przynajmniej tak się mu wydawało, zaś przy okazji pogłębiały się podziały polityczne, społeczne, ekonomiczne, kulturowe. Ujawniły się one także w dotychczas tak pozornie jednolitej klasie inteligenckiej. Wspólnota etosu rozsypała się. Nie mogła już jednoczyć, bowiem to, co po niej zostało, radykalnie dzieliło. W miejsce etosu pojawiły się interesy.
Inteligenci należeli w przeszłości do warstw materialnie nieco lepiej sytuowanych i nie musieli malowniczo klepać biedy na swoich poddaszach, gdzie wykuwali idee porywające naród do czynu (choć i tak się zdarzało). Stosunkowo łatwo im przychodziło demonstrowanie dystansu wobec mieszczańskiego dorobkiewiczostwa i nawoływanie do sprawiedliwego dzielenia dóbr. Dziś nie muszą tego czynić, ponieważ wraz z ideologią liberalną przyjęli zasady, że Pan Bóg pomaga tym, co potrafią sobie radzić sami. Oni mieli wszelkie szanse, żeby się nauczyć samozaradności, więc z tej szansy skorzystali. A kto nie skorzystał, trudno.
3. Wewnętrzna spójność warstwy inteligenckiej. To bardzo ważny czynnik konstytuujący inteligencję. Od połowy XIX wieku polscy inteligenci bardzo się różnili w wielu sprawach: w ocenie narodowej przeszłości, narodowego charakteru i przyczyn upadku Polski; w szacowaniu szans walki o niepodległość i roli poszczególnych grup w tej walce; w poszukiwaniu sojuszy i aliansów itd. Nie przeszkadzało im to w podtrzymywaniu spoistości warstwy. Mogli się nie lubić i nawzajem zwalczać, ale łączyło ich wiele. Przede wszystkim właśnie wykształcenie, które pozwalało im mówić wspólnym językiem o sprawach związanych ze wspólnymi celami. Mogli się odwoływać do wspólnych zasobów narodowego dziedzictwa, posługiwać tym samym kodem kulturowym i mieć poczucie misji, która ich łączyła, niezależnie od wszelkich innych różnic. Uprawiali podobny styl życia, spotykali się w tych samych restauracjach, gdzie węglarz Wysocki nie zaglądał, chodzili do tych samych teatrów i na te same koncerty, czytali te same książki.
Dziś to wszystko nie istnieje. Nie istnieje żadna żywa idea, która mogłaby łączyć klasę ludzi dobrze wykształconych, nie istnieje żaden wspólny sposób życia. Są jedynie interesy różnych „specjalnych kast”, „ośrodków trzymających władzę”, kręgów zawodowych, korporacji i grup poparcia.
Conradus obiit, natus est… public intellectual
Zgon warstwy inteligenckiej jest ostateczny, ale zostali przecież inteligenci, także i tacy, którzy swą społeczną rolę nadal pojmują zgodnie z opisanym wyżej etosem i którzy pełnią swą zaszczytną funkcję. Chwała im za to – nie można jednak przeoczyć, że: po pierwsze, jest ich coraz mniej (jak ich policzyć?), a po drugie działają w szczególnie trudnych warunkach; samotnie, w beznadziejnych utarczkach z aroganckimi szefami, często poniżej przyzwoitych standardów bytowych, bo akurat potrzeby materialne tej grupy wszystkie ekipy – bez wyjątku wszystkie – rządzące Polską od 1945 roku, lekceważyły w sposób demonstracyjny. A to krzycząc z trybun, że jest to „klasa niewytwa- rzająca dóbr” i żyjąca na koszt klasy robotniczej i chłopskiej, a to wyliczając, że zarabiają całkiem przyzwoicie.
Będą się więc szeregi „etosowców” wykruszały, zastępowane przez różne grupy wykształconych specjalistów, którzy wybrali inną drogę i którzy uważają, że swoją karierę zawdzięczają własnej przemyślności, pracowitości i umiejętności wykorzystania mechanizmów gospodarki liberalnej dla własnych korzyści. Są to specjaliści branży bankowej, IT, PR, HR itd. (kto nie zna tych skrótów, z konieczności pozostanie w tyle). Owszem, bogacą się, ale przecież pomnażają dobra, z których korzystać też mogą inni. Płacą podatki, przyczyniają się do wzrostu dochodu narodowego, rozkręcają koniunktury. A że przy okazji bogacą się? Cóż w tym złego? Społeczeństwo jest bogate bogactwem swoich członków – oto ich maksyma.
Nowa inteligencja to także przywódcy opinii, eksperci, mędrcy, którzy potrafią objaśnić zachodzące procesy i wyjaśnić, dlaczego przebiegają one inaczej, niż wcześniej je objaśniano i dlaczego nie sprawdziły się wcześniejsze przewidywania. Nowi mędrcy rozwijają też nowe idee i kreślą programy ich realizacji. Doradzają politykom, zasiadają w radach nadzorczych, udzielają wywiadów i światłych rad. Zapotrzebowanie na tego typu profesjonalistów najwyraźniej wzrasta, skoro na niektórych amerykańskich uniwersytetach uruchomiono studia doktoranckie kształcące public intellectuals.
Termin ten powinniśmy chyba tłumaczyć jako „intelektualiści publiczni”. Public intellectual to najczęściej wybitny uczony, znakomity specjalista w swojej dziedzinie, który potrafi o niej mówić godzinami, ale publicznie mówi raczej nie o niej, a o najważniejszych problemach społecznych, politycznych, ekonomicznych, klimatycznych, moralnych etc., wymagających pilnego rozpatrzenia, a w efekcie – optymalnego rozwiązania. Daleki jestem od ironizowania.
W ostatnich dziesięcioleciach przetoczyło się w świecie wiele takich debat, które dotyczyły niezwykle istotnych problemów, a nawet przyczyniły się do ich rozstrzygnięcia. Od 2004 roku redakcja brytyjskiego magazynu „Prospect” corocznie prosi swych czytelników o wytypowanie piątki public intellectuals, którzy wywarli największy wpływ na debatę społeczną i zainicjowali twórczy ferment. W 2005 r. w ankiecie wzięło udział 20 tys. czytelników i wytypowano listę 100 najbardziej wpływowych myślicieli świata. W pierwszej dziesiątce znaleźli się kolejno: Noam Chomsky, Umberto Eco, Richard Dawkins, Václav Havel, Christopher Hitchens, Paul Krugman, Jürgen Habermas, Amartya Sen, Jared Diamond, Salman Rushdie. Na dalszych miejscach znaleźli się Naomi Klein, Francis Fukuyama, Jean Baudrillard, Slavoj Žižek, Samuel Huntington. Na 27. miejscu usytuował się dobrze nam znany Jeffrey Sachs. Kto pamięta ówczesne debaty społeczne, zapewne kojarzy większość nazwisk z tej listy, a i problemy wówczas poruszane pozostały w naszej pamięci, choć w kolejnych latach pojawiły się nowe.
Nie ma tu miejsca na analizowanie list Top 100 Public Intellectuals w następnych latach, jakkolwiek byłoby to zajęcie pouczające. Stopniowo w pierwszej dziesiątce zwiększała się liczba kobiet, a zmniejszała obecność białych Amerykanów. Pojawiły się też na tych listach nazwiska polskie: Radosław Sikorski (2012), Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Barbara Nowacka (2016), Donald Tusk (2019) i Anne Applebaum (2020).
Daje to do myślenia, także na temat konstruowania owych list, bowiem respondenci wybierają spośród nazwisk umieszczonych na liście przez redakcję, zaś kryteria kwalifikujące do niej są nieznane. W 2020 r. pierwsze miejsce zajęła minister zdrowia w jednym ze stanów indyjskich, co zresztą mnie osobiście cieszy, ponieważ udało jej się doprowadzić w tym stanie do całkowitej likwidacji zakażeń wirusem Covid-19.
Byłoby interesujące zestawienie podobnych list wpływowych intelektualistów w naszym kraju. Tylko ankietę musiałyby ogłosić przynajmniej 4 redakcje opiniotwórczych czasopism. Nie widzę możliwości zestawienia listy wspólnej, ale chętnie się pochylę nad każdą oddzielną.
Stefan Bednarek – teoretyk i historyk kultury, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, były dyrektor Instytutu Kulturoznawstwa, były przewodniczący Komitetu Nauk o Kulturze PAN, był także prezesem Dolnośląskiego Towarzystwa Regionalnego i redaktorem naczelnym rocznika „Dolny Śląsk”.
To ostatni tekst Profesora. Zmarł 10 lutego 2022 r.